Nie żyje już żadna z rumianych dziewczynek, towarzyszących ośmioletniej Leosi do pierwszej komunii. Zmarły śniada Marysia, złotowłosa Kasia i figlarna Antosia. Wszystkie odeszły. Nie ma co się dziwić, przecież komunia była w 1920 r., tuż po pierwszej wojnie światowej. Gdyby zrobiono im wtedy zdjęcie, stałyby w równym rządku z księdzem pośrodku, z rączkami złożonymi do modlitwy. Ale nikt takiego zdjęcia nie zrobił.
Pani Leokadia Komornik, twórczyni ludowa, autorka licznych wierszy i sztuki teatralnej o zwyczajach wiejskich, pamięta jednak wszystko doskonale. Tak człowiek zatacza koło i pod koniec życia powraca do własnego dzieciństwa, by odkryć je na nowo. -Człowiek na brzeżku jest i musiał już dawno pokoik na cmentarzu sobie wyrychtować.
Pani Leokadia mówi z przekonaniem, że ja, która jej słucham, zrozumiem ją dopiero, kiedy poznam naturę czasu, kiedy poniedziałek będzie doganiał niedzielę, a dzień będzie mijał za dniem, jesień za jesienią...
O tym, że czas inaczej płynął dawniej, a inaczej płynie dziś rozmawiała już z wieloma ludźmi i wszyscy się z jej opiniami zgadzali. Pani Leokadia nie zna teorii względności i już jej raczej nie pozna, skończyła pięć klas w przedwojennej szkole powszechnej i do wielu rzeczy dochodziła własnym rozumem.
Wiejska poetka urodziła się w 1912 r. w Teodorówce, całe życie spędziła w Podborczu, we wsi położonej na Roztoczu, nieopodal Szczebrzeszyna, między Radecznicą a Gorajcem. Z nostalgią wspomina młodość, ale wie, że nie można uciec od starości. Na dobrą sprawę jest już dłużej stara niż była młoda i kiedy wspomina 70. urodziny, wybucha radosnym śmiechem: -Toż ja wtedy fruwałam!
Dnie i noce Leokadii Komornik są do siebie bliźniaczo podobne. Wstaje po 6.00 i długo nie może się podnieść z łóżka. Modli się, gotuje i znowu się modli. Potem coś zjada i siada do roboty. Jak tylko kwiaty zakwitają za oknem, ona robi swoje z bibuły i kolorowego papieru. Kiedyś stroiła nimi kościoły, kapliczki i święte obrazy. Dziś nikt już tak nie ozdabia wnętrza świątyń.
Kwiaty zrobione przez panią Leokadię mają w sobie niezwykły urok, ustroiła nimi całe mieszkanie — w oknie stoją chabry, w rogu georginie, dalej piwonie, delikatne narcyzy, wreszcie całe ukwiecone gałęzie jabłoni i wiśni. Zebrała w swoim pokoju wszystkie kwiaty wiosny i lata. Ma tu bujny ogród i nawet woli ten zrobiony przez siebie z bibuły od prawdziwego. Pośród tego bogactwa kolorów i gatunków widnieje figura św. Antoniego. To ważna postać w jej życiu, bez niego zupełnie nie mogłaby się dziś obejść, wciąż jej coś ginie i przepada.
Pewnego dnia odwiedziły ją dzieci ze szkoły w Czarnymstoku. Ona tłumaczyła cierpliwie, że narcyz powinien mieć 6 płatków, ma być z białej bibuły, środeczek musi być żółty, a brzeg płatków trzeba pofarbować na czerwono. Dzieci nie chciały się jednak uczyć, biegały beztrosko po starym sadzie. Tylko nauczyciel kręcił kwiaty w ręku. Tradycja zanika — dla artystki ludowej to żadna nowość. Prezentowała swoje prace w Kawęczynku, Szczebrzeszynie, Zamościu. Nikt tam takich nie robił.
W listopadzie 2005 r. jej prace pokazali Anna i Stanisław Jachymkowie w Zagrodzie w Guciów. Na wernisaż przyjechało dużo ludzi z miasta, byli dziennikarze, którzy robili zdjęcia wyszywanym serwetom i kwiatom. Ale Leokadii nie było. Od dawna nie opuszcza już swojego domu, który próchnieje i chyli się ku ziemi.
Dom jest jak przyjaciel, wciąż żywy świadek minionych zdarzeń. Pamięta narodziny dzieci, blaski i cienie małżeńskiego życia, śmierć męża. Pani Leokadia prowadzi mnie do obszernego pokoju i pokazuje przegniłą podłogę, zawilgocone ściany. -A to już i tak trzecia podłoga — wzdycha. — W człowieku już wszystko próchnieje, jak w tym drzewie i jak ten dom powoli umiera.
Duży pokój, w którym niegdyś toczyło się życie rodzinne, jest opuszczony i samotny. Ozdobne bukiety stoją na bardzo starych meblach, ze ścian patrzą przedwojenne monidła. Na jednym z nich dziewczyna z włosami ułożonymi w fale kusi bladym różem ust. W pokoju jest też sofa przykryta haftowanym obrusem i poduszkami. Święte obrazy i gipsowe figurki wtulają się w kolorowe kwiaty z bibuły. Śpią tu lalki, krakowianka z cekinami i dwa bobasy o dorosłych twarzach. Teraz siedzą zrezygnowane na swoich krzesłach. Nikt się nimi nie bawił od dobrych czterdziestu lat.
Dziś zdarzył się szczególny wypadek — pani Leokadia zgubiła różaniec. Miała go od młodych lat. Przeszukała gruntownie cały pokoik, zajrzała pod łóżko (co wcale nie było łatwe), pomodliła się do św. Antoniego, a różaniec — jakby go diabeł ogonem przykrył. Rozmawiamy, ale ona cały czas myślami jest przy swojej zgubie. -Ja już chybam niegodna, żeby znaleźć — mówi ze smutkiem i nie zwraca uwagi na okrzyki zachwytu, jakie wydaję, oglądając motywy roślinne na aksamitnych makatach. — To znak, że będę umierać.
Odnajduję różaniec przypadkiem słuchając, jak śpiewa drewniany, malowany słowik, który twórczyni ludowa dostała w prezencie od wnuczki. Pani Leokadia rozpromieniona i szczęśliwa nie ma wątpliwości, że zostałam tu przysłana przez św. Antoniego. W jej świecie nic nie dzieje się bez przyczyny.
Kwiaty, obrusy i poduszki haftowane przez wiejską artystkę słyną w całej okolicy. Niedawno dostała specjalne zamówienie. Przyszedł list z Ameryki od Janki. -Już dawno słuch po niej zaginął, to koleżanka mojej córki Tereski — wyjaśnia.
To dla niej pani Komornik wyszyła nocną koszulę, a teraz zdobi obrus i poduszki. Janka mieszkała kiedyś w sąsiedztwie. Kiedy straciła dziecko, pani Leokadia ustroiła małą Grażynkę w trumnie. Nikt piękniej od niej nie umiał wyprawić człowieka w ostatnią drogę. Na pogrzeb przyszły jedynie dzieci ze szkoły i najbliższa rodzina.
-Dziś te dzieci dawno pożenione. Wtedy ojciec zmarłej przyniósł pudło cukierków, to sobie na pogrzebie ponabierały, a co zostało, Grażynce do trumny wrzucił — wspomina minione wydarzenia.
Kiedy Leokadia Komornik wyszywa albo tnie ostrymi nożycami bibułę na paski, wspomina dawne lata, patrzy, jak zmierzch okrywa pola, słucha wiatru rozgarniającego gałęzie śliw i jabłoni, wraca do radosnego czasu świąt.
-Ja jeszcze niemi żyję, temi dawnemi obyczajami. Cały adwent się cieszyliśmy, że będzie wigilia, uczyliśmy się kolęd. Przy każdym domu była zagata, na niej stawiało się latarnię i kantyczki. Jak ktoś nie miał pieniędzy, to stukał w okno, żeby nie śpiewać.
Teraz Leokadia Komornik nie lubi świąt. Dzieci ją do siebie wołają, ale tam hałas, telewizor gra, a ona zaraz się boi, że się coś strasznego wydarzy. Woli sama u siebie zostać. Jak się za bardzo upiera, to przychodzą do niej z nakrytym stołem. Święta straciły dla niej dawny blask, nikt już na choinkę ozdób sam nie robi, ludzie wieszają gotowe i wszystkie drzewka we wsi takie same. W rodzinnym domu pani Leokadii pachnąca lasem choinka trzymała na swych gałęziach jabłka, orzechy, słomiane łańcuchy, kolorowe koszyczki. Musiał być też napis z jedliny „Gloria in exencis Deo". -Wolałabym zostać na święta bez placka niż bez własnych ozdób i kwiatków, ale przecież i na jedno i na drugie starczało czasu.
Ksiądz Michał Radej z Gorajca zna swoją parafiankę z dawnych lat. Choć jest już na emeryturze, przyjeżdża do Podborcza raz w miesiącu z posługą dla chorych. Rozmawiają o przeszłości, o tym, jak pomagała przy zakładaniu parafii, jak ludzie kościół budowali. Artystka wyszyła wtedy chorągwie, ozdobiła pierwsze kościelne ornaty. Procesja wyszła z jej chaty i szła do kościoła, chorągwie trzepotały na wietrze. -W 1957 r. powstała tutaj parajia, wszyscy się do tego bardzo przygotowywali. Ona wtedy wyhaftowała chorągwie, ozdobiła je napisami z wezwaniem do Matki Boskiej, św. Antoniego, św. Wojciecha, pięknie je przyozdobiła. Długo nam potem służyły — wspomina pierwszy proboszcz Gorajca. — Robiła też serwetki pod lichtarze, obrusy.
Wiersze Leokadii Komornik, spisane na luźnych kartkach kształtnym, okrągłym pismem, mówią o codziennych radościach i troskach.
Jest w nich zachwyt dla otaczającego ją świata, ból, modlitwa. W prostej formie zamyka poetka obraz rodzinnej wsi, snuje refleksje o przemijaniu. Pisze: „I tak przemija dzień po dniu/ A gdy ucicha śpiew słowika/ Gdy słońce ziemi dotyka/ I w nocne cienie składa promienie/ Z oczu nam znika do snu".
Wiersze pani Leokadii, napisane z okazji świąt kościelnych, komunii 1 odpustów recytowały dzieci podczas wiejskich uroczystości. Wiele z nich przepadło. Wydania doczekały się spisane i opracowane przez nią zwyczaje i obrzędy „Gody zamojskie".
Pani Leokadia otula zziębnięte nogi i zabiera się do robienia kwiatów. Tym razem będzie to bukiet malw dla znajomej. Choć rzadko wychodzi z domu i nawet do sklepu nie zagląda, wciąż ją ktoś odwiedza. Ludzie pamiętają o niezwykłych zdolnościach ludowej artystki. -Dopókim mogła, tom jeździła, gdzie mnie prosili. Pokazywałam kwiaty, serwety, pisanki, a wszędzie mnie lubiły, bo jam taka była bajeczna.
Eliza Leszczyńska-Pieniak
. Autorka jest dziennikarką piszącą o kulturze, polonistką w III LO w Zamościu.
Zamojski Kwartalnik Kulturalny
Nr 3-4 (88-89) 2006